Miedzianka, przed wojną Kupferberg, była położonym na wzgórzu nieopodal Jeleniej Góry malowniczym miasteczkiem. Znikać zaczęła już przed II wojną światową, kiedy nagle ziemia pochłonęła konie ciągnące pług na polu należącym do piwowara Franzkiego. Później zniknęły w ten sam sposób m.in.
domy, część kościoła i drzewo czereśniowe. I nic dziwnego - wzgórze było od środka doszczętnie podziurawione. Od XVI wieku w tutejszych kopalniach wydobywano srebro, miedź, rudy cynku, a w latach 40. i 50. XX wieku - uran. Koniec wydobycia oznaczał zmierzch miejscowości - w latach 70. wysiedlono jej ostatnich mieszkańców do Jeleniej Góry, na blokowisko Zabobrze.
Prawie jak Pilsner Urquell
Springer te dzieje powolnego znikania Miedzianki opowiada z wielu perspektyw. Mamy tu przedwojennych mieszkańców, Niemców, dumnych ze swojej miejscowości, nazywanej najmniejszym miasteczkiem na Śląsku, do której zjeżdżali turyści, żeby podziwiać widoki. Oczywiście racząc się przy okazji w jednej z czterech gospód Kupferberger Gold, piwem z miejscowego browaru, warzonym z użyciem wody z wnętrza wzgórza, ponoć równie dobrej jak ta z Pilsner Urquell. W innej gospodzie przesiadywali radni - korzystając z błogosławieństwa spływającego na nich wraz ze słowami widniejącymi nad wejściem: "Pijaństwo radnych jest ważnym obowiązkiem - wyschnięta lampa nie daje światła". Miasteczko było w tym czasie samowystarczalne - działały tu dwa kościoły, dwie szkoły, przedszkole, oprócz browaru także rozlewnia lemoniady, a do tego dwie rzeźnie, tkalnia adamaszku, apteka i sklep z artykułami kolonialnymi. Działało Towarzystwo Upiększania Miasta dla Ruchu Turystycznego, Męski Związek Gimnastyczny (z sekcją dla kobiet) i Męski Związek Śpiewaczy.
Pociągiem z Janowic w 20 minut dojeżdżało się do Jeleniej Góry, a stamtąd samoloty Lufthansy latały do Berlina, Breslau i Lipska. "Historia nigdy na dobre tu nie zawitała, raczej wałęsała się po okolicy" - pisze Springer. I rzeczywiście - choć podczas II wojny światowej na froncie zginęło wielu mieszkańców Kupferbergu, to w samym miasteczku nie było słychać wystrzałów. A aptekarzowi Kurtowi Haenischowi, mimo żydowskiego pochodzenia, udało się przetrwać - do momentu kiedy wkroczyli Rosjanie i pobili go na śmierć za odmowę wydania spirytusu.
Piwo jak złoto
Potem w "Miedziance..." pojawiają się Polacy - większość z nich to nie przesiedleńcy ze Wschodu, ale przybysze z całej Polski, skuszeni perspektywą dobrych zarobków w otwieranej tutaj kopalni. Przyjeżdżają spod Kalisza, Mławy, Krakowa. Niektórzy jadą tu za pracą, inni mają nadzieję, że na Dzikim Zachodzie łatwiej będzie zatrzeć akowski epizod w życiorysie. Wśród tych, którzy tu się osiedlili, jest Stefan Spiż, który z żoną Heleną wraca z Niemiec, dokąd został wysłany na roboty. Pracował tam w browarze, więc zostaje skierowany do Miedzianki, żeby uruchomić dawny Kupferberger Brauerei. Złoto Miedzianki cieszyło się równym powodzeniem, co przedwojenny trunek - na targach browarniczych w
Monachium, dokąd wysłał je syn Stefana Bogdan (ten sam, który dziś jest właścicielem restauracji Spiż we wrocławskim Rynku), zdobyło drugie miejsce, co niestety nie uchroniło browaru przed zamknięciem, kiedy życie w miasteczku zaczęło zamierać. Stefan Spiż nie mógł się z tym pogodzić - do końca życia mieszkał w żółtej willi obok browaru, a kiedy starość sprawiła, że stracił kontakt z rzeczywistością, często wymykał się z domu, żeby błąkać się po jego ruinach w poszukiwaniu jeszcze jednej warki.
Klątwa nad miasteczkiem
Polacy, osiedlając się w Miedziance, nie byli jednak w stanie przywrócić miejscowości dawnej świetności. Prosperity trwała, jak długo działała tu kopalnia, potem
złoty czas się skończył. A napływowa ludność - jak wszędzie na Ziemiach Odzyskanych - nie miała wiele szacunku dla tego, co obce, poniemieckie. Szabrownicy kradli nagrobki z dawnego cmentarza, dzieci bawiły się w piłkę czaszką wyciągniętą z jednego z rozbebeszonych grobów, znaleziona na strychu kolekcja piwnych etykiet służyła za podpałkę do pieca, a kryształy z zawieszonego pod kopułą ewangelickiego kościoła żyrandola nosiły dziewczynki jako biżuterię. "Stan ogólnego zdziczenia przejmuje jednak grozą" - Springer przytacza słowa Maxilimiana von Glyschinsky'ego, napisane jeszcze z Miedzianki, tuż przed wysiedleniem w 1957 roku.
Perspektywa racjonalna miesza się w "Miedziance..." z miejscowymi legendami. Niektóre z nich sięgają korzeniami bardzo odległej przeszłości, jak ta o bratobójczej zbrodni sprzed lat, o której miał przypominać krzyż z memento i która miała ściągnąć na miasteczko klątwę. Dowody na jej istnienie są rozliczne - zaczynając od trawiących przed wiekami Miedziankę pożarów, przez piekielnie mroźną zimę 1708 roku, kiedy to w okolicy zamarzło ponad sto osób, aż po smutny koniec miejscowości. Inne mają zdecydowanie krótszy rodowód - jak te opowiadające o duchach Niemców straszących polskich osiedleńców, o pozostawionych przez dawnych mieszkańców skarbach czy o mrocznych tajemnicach kopalni uranu, w której szybach można było na zawsze pożegnać się z życiem z byle powodu. Najwięcej legend dotyczy jednak zagłady Miedzianki, po której zostały tylko katolicki kościół, dawna willa browarników i opustoszałe budynki. A także tabliczka po niemiecku na jednej zdziczałej śliwce: "Pamięci ludzi z Kupferbergu".
W poszukiwaniu zaginionego lądu
Filip Springer, archeolog, etnolog, dziennikarz i fotoreporter, w "Miedziance..." ujawnia nadzwyczajny talent do opowiadania historii. Wszystko jest tu mistrzowsko wyważone - relacje świadków i autorskie refleksje odkrywcy śladów zaginionego świata. Także zmienność rytmu opowieści - kiedy z zainteresowaniem czytamy o minionej świetności Kupferbergu i już, już wydaje się nam, że wiemy, że to będzie taka nostalgiczna, wspomnieniowa książka, wraz z pojawieniem się polskich osadników wkrada się dramatyczne napięcie, które sięga zenitu w rozdziałach dotyczących kopalni uranu. "Miedzianka..." to efekt imponującej dokumentacji - Springer odbył dziesiątki rozmów z polskimi i niemieckimi mieszkańcami miasteczka, w poszukiwaniu jakiejkolwiek wzmianki o miejscowości przegrzebał się przez lokalną prasę i stosy dokumentów. Ale choć historyczne źródła okazują się tu niezwykle pomocne, to jednak największe znaleziska przynosi archeologia pamięci, z całym ryzykiem, jakie ze sobą niesie - względności, ulotności. To dzięki niej ten zaginiony ląd, dolnośląska Atlantyda wyrosła na wzgórzu, staje przed naszymi oczami jak żywy. A każdy, kto mieszkał na Ziemiach Odzyskanych, odnajdzie w tej historii coś bliskiego.
Jest tu też coś więcej - bo choć pod względem nostalgii, tęsknoty za miasteczkiem, którego już nie ma, w książce Springera są równouprawnieni przedwojenni i powojenni mieszkańcy, to autor - z pomocą 30-latka z Janowic, jednego z bohaterów książki, zafascynowanego lokalną historią - stawia pytania, które pokoleniu jego rodziców nie przyszłyby nawet do głowy. "To jest pytanie, czy gdyby wszystko potoczyło się inaczej, a
Niemcy tu zostali, to czy Miedzianka istniałaby nadal? Owszem, takim pytaniem można obudzić demony. Co więcej, takiego pytania nikt nie chce słyszeć, podobnie zresztą, jak i odpowiedzi na nie. Ale za tym pierwszym pytaniem jest zaraz drugie, równie ważne, równie mocno kołaczące się po głowie. Czy cena za przetrwanie Miedzianki nie byłaby zbyt wysoka?".
Filip Springer, "Miedzianka. Historia znikania", wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2011